Niedbałość czy niewiedza? Błędy łamania tekstu

Nie jestem jakimś hardkorowym paladynem poprawności łamania tekstu. Czytając Elementarz stylu w typografii Bringhursta mam czasem ochotę zakopać się gdzieś pod darnią, gdyż dopuszczam przy justowaniu skalowanie glifów w przedziale 2–4 punktów procentowych i zdarza mi się pograć światłem międzyliterowym w przedziałach 15–20 jednostek, aby dopchnąć butem akapit o jeden wiersz w górę. Jednak pewne zasady są święte. Pewnych zasad się nie rusza. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Gdy uczyłem się redakcji technicznej na szkoleniach organizowanych przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek, poznałem szereg zasad i reguł, których obecnie już prawie nie pamiętam. Przyczyna jest zupełnie prozaiczna. Były to reguły niezbędne w epoce sprzed upowszechnienia się składu komputerowego, z owej zamierzchłej ery przed Quarkiem czy InDesignem, gdy złamanie tekstu i stworzenie dobrej książki wymagało nieskończenie większych kompetencji rzemieślniczych, niż obecnie. Czasy te odeszły w przeszłość, linotypy zamieszkują tę samą krainę, co dinozaury, a zecerzy to ludzie z tej samej niemalże stronicy historii, co alchemicy. Nie mniej, zostało we mnie poczucie, że pewnych rzeczy się nie robi. Dla przykładu, że dywiz to nie półpauza czy myślnik, cudzysłowy proste różną się, od drukarskich, a szewców, bękartów i wdów się nie zostawia i basta. Bo przecież książka to nie to samo, co korporacyjny okólnik wyklepany w Wordzie. Forma ma znaczenie. Projekt i łamanie książki wymaga znajomości warsztatu.

Z tym większym zaintrygowaniem obserwuję to, co się od jakiegoś czasu upowszechnia. Biorę do ręki zbiór opowiadań, wydany przez pewien duży polski dom wydawniczy, a tam oczom moim ukazują się takie oto obrazy:

Błąd łamania tekstu: szewc Błąd łamania tekstu: szewc

W pierwszych 50 stronach tekstu. Czytam sobie długim, jesiennym wieczorem inną pozycję, wydaną przez wcale nie mniejsze wydawnictwo. Tam – podobne obrazki:

Błąd łamania tekstu: szewc Błąd łamania tekstu: szewc

Również „na dzień dobry”, na samym początku powieści. I tak dalej. Literówek przepuszczonych przez korektę nie liczę. To się zdarza zawsze (choć w rzeczonych książkach – jakby częściej). Jednak ewidentne błędy łamania nie powinny się, moim zdaniem, pojawiać; powinny zostać wychwycone albo przez samego łamacza, albo przez korektora podczas rewizji. Zachodzę w głowę, czy wynika to z niedbałości, czy niewiedzy? Może z pośpiechu? A może… z innych przyczyn. Wiem z doświadczenia, że projekt książki i złamanie tekstu są często zlecane na zewnątrz, aby obniżyć koszty. Stawki są niewysokie, co może zniechęcać do pracy doświadczonych grafików i łamaczy. Pracując doraźnie, za niesatysfakcjonujące pieniądze, często pod presją czasu, ludzie są mniej oddani robocie. To zrozumiałe. W takich okolicznościach łatwiej o błąd.

Żeby nie było, że biorę na warsztat jakieś garażowe firmy – obaj wspominani wydawcy figurują w pierwszej dziesiątce wydawnictw literackich, przynajmniej z 2015 roku. Polecam lekturę raportu Instytutu Książki.

Być może się czepiam.  Być może dwa przypadki nie stanowią reguły (choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, że tendencję obserwuję od jakiegoś czasu). Tym bardziej, że nie brakuje na rynku wydawców bardzo dbających o stronę projektowo-typograficzną. Być może powinienem powstrzymać się od komentowania, bo nie wątpię, że mi również zdarza się popełniać błędy. Dla mnie świadomość tych braków jest bodźcem do doskonalenia umiejętności. Mam nadzieję, że dla innych osób z branży również. Obawiam się jednak, że coraz wyraźniej widoczna obecność niedbałości warsztatowej w książkach uznanych – jakby nie patrzeć – wydawców stanie się dla wielu osób wymówką. „Popełniam błędy? Stary! Przecież wszyscy tak robią!”.

Fot. Quentin Dr (unsplash.com)