Pochwała trudu

Na początku mojej przygody jako grafik freelancer powziąłem postanowienie, aby nie pracować dla klientów, z którymi zupełnie nie rozumiem się pod względem estetycznym. Nie chodzi tu o „strzelanie focha”, ale o rozdział dwóch etapów pracy – wstępnych projektów koncepcyjnych i faktycznego zlecenia, aby nie zmuszać ani klienta, ani siebie do współpracy w ciemno. Generalnie jestem zadowolony z takiej praktyki, jednak czasem zdarzają się osoby, które każą mi wątpić w słuszność tego założenia. Bo praca dla ludzi innych ode mnie potrafi przynieść bardzo ciekawy efekt końcowy.

Wiadomo – każdy woli robić to, co lubi i tak, jak lubi. Nie inaczej jest ze mną. Są projekty, w których czuję się bardzo swobodnie, zestawy kolorów i czcionek, które mnie kręcą, czy formy i kształty, które często stosuję. To taka moja, mówiąc językiem coachów osobistych, strefa komfortu. Jednak pozostając w kręgu tego, co się dobrze zna, trudno zrobić czy osiągnąć coś nowego. Aby ruszyć z miejsca, trzeba czasem… ruszyć. Czyli – znów sięgając do coachowego żargonu – swoją strefę komfortu opuścić.

Moją zasadę rozdziału etapu wstępnego i etapu właściwego pracy wprowadziłem od razu po pierwszym zleceniu, przy którym klientka absolutnie nie grała w tej samej estetycznej tonacji, co ja, a ze względu na charakter umowy nie bardzo mogliśmy wycofać się z roboty. W konsekwencji powstał twór, która ani nie był ładny, ani satysfakcjonujący. Dla żadnej ze stron. Zarówno klientce nie w smak było prezentować go światu, jak i mi pokazywać tego w portfolio. Owszem, udało się to zlecenie ostatecznie dopchnąć do końca. W bólach, znoju i po nakładzie pracy wielokrotnie przekraczającym umówioną stawkę. Trudno powiedzieć, czy nie chodziło wówczas aby o mnie, o moje zdolności i umiejętność rozmów z klientem. Bo jest przecież jakoś tak, że grafik freelancer musi być też swoim własnym accountem art directorem.

Od tamtej pory działam tak, że najpierw, za stawkę bardzo przystępną, oferuję klientom projekty koncepcyjne, będące moją interpretacją ich zlecenia. Jeśli po tym etapie klient uzna, że wychodzę naprzeciw jego oczekiwaniom, podpisujemy umowę i rozwijamy wybraną propozycję. Jeśli nie – klient płaci za to, co dostał i rozchodzimy się w pokoju (jak pisałem, kwota nie jest wygórowana, a koncepty są jego lub jej i mogą z nimi zrobić, co zechcą).

Zdarza się jednak, że odstępuję od tego schematu, bo na tym, między innymi, polega urok pracy wolnego strzelca, że mogę sobie zmienić procedurę, jeśli mi się podoba. A zmieniam ją np. wówczas, gdy klient jest personalnie ujmującą osobą, a zlecenie dotyczy – kurczę! – fajnego tematu, w który chciałbym wnieść swój wkład. (Że mało profesjonalnie? Eee. „Profesjonalnizm” to nader często tylko etykieta, którą nadajemy sami sobie, aby poczuć się bardziej wartościowymi). I wiecie co? W takich sytuacjach zazwyczaj powstaje coś bardzo ciekawego.

W sumie to nic dziwnego. Jako filozof z wykształcenia wiem, że z tezy i antytezy powstaje synteza, a ta jest czymś więcej, niż obie składowe. A ja, mimo że pracuję solo, to jednak jestem graczem zespołowym i wierzę, że – tak jak w zespole muzycznym – ze starcia wielu osobowości powstaje wartość dodana. Ponadto, to właśnie wtedy najwięcej się uczę – nowych sposobów wizualnego wyrażenia różnych treści, nowych palet kolorów, nowych rozwiązań typograficznych. Ale także lepszej, mniej stresującej i bardziej konstruktywnej dla obu stron komunikacji. Co przydaje się, nawiasem mówiąc, nie tylko w pracy.

Tak więc od pochwały focha, dochodzimy do pochwały wysiłku. Dziwny jest ten świat i dziwne bywają teksty; po paru latach lub paru akapitach często przeczymy sobie. Ale może tak powinno być i wcale mi to nie przeszkadza. Gdyby mi przeszkadzało, zostałbym raczej matematykiem.

Fot. https://unsplash.com/@shttefan