#SaveYourInternet – czy jest się czego obawiać?

W ostatnich tygodniach (piszę te słowa 30 listopada 2018 roku) serwis YouTube zaczął promować swoją kampanię skierowaną przeciw tzw. artykułowi 13, wprowadzanemu do legislacji przez Unię Europejską. Odwiedzających portal wita pop-up ostrzegający, że „wprowadzenie artykułu 13 może wywołać niezamierzone konsekwencje” i zachęcający do włączenia się do akcji #SaveYourInternet. Czy rzeczywiście internet należy ratować? Czy to tylko pic na wodę, rozpowszechniany przez platformę, która po prostu chce chronić własny interes?

Artykuł 13… Ale o co chodzi?

„Artykuł 13 jest częścią zaproponowanej przez Parlament Europejski dyrektywy dotyczącej praw autorskich, której celem jest znalezienie efektywnego sposobu ochrony twórczości i interesów właścicieli praw autorskich w sieci”, czytamy na stronie www.youtube.com/saveyourinternet. 12 września 2018 roku Parlament Europejski zagłosował za jego przyjęciem. Prace nad dokumentem trwają nadal. Jeżeli z końcem tego roku dyrektywa zostałaby sfinalizowana, kraje UE miałyby dwa lata na jej wprowadzenie.

Jakie zmiany względem obecnego prawodawstwa proponuje artykuł 13? Otóż, obecnie prawa autorskie i interesy platform służących do publikacji treści użytkowników chronione są systemem usuwania treści na żądanie. Na YouTube funkcjonują automatyczne narzędzia pomagające wytropić filmy potencjalnie naruszające interesy twórców (Content ID), jednak pełnią one rolę posiłkową i nie mogą być traktowane jako system niezawodny. W praktyce to zazwyczaj autor musi zwrócić się z żądaniem usunięcia treści zawierającej jego lub jej dzieło, a wówczas serwis powinien takiemu żądaniu zadośćuczynić. Platforma nie ponosi przy tym odpowiedzialności prawnej za „lewą” treść. Odpowiedzialność ta spoczywa na użytkowniku, który felerny materiał wypuścił.

Tymczasem zaproponowana wersja artykułu 13 przenosi tę odpowiedzialność na platformy do publikacji treści, takie jak właśnie YouTube, Vimeo, Facebook, Instagram, Soundcloud, Dailymotion, Reddit lub Snapchat (cytuję za www.youtube.com/saveyourinternet). Tak przynajmniej twierdzi branża. Ja sam doszukałem się w tekście unijnym zapisów sugerujących, że tak rzeczywiście ma być, choć przyznaję, że jednoznaczna interpretacja przerosła moje zdolności rozumienia słowa pisanego. Dla zainteresowanych – treść artykułu 13 znaleźć można tutaj lub tutaj (plik PDF), a czytać należy od strony 32.

No dobrze, ale co z tego wynika?

Co to dla nas oznacza w praktyce? YouTube twierdzi, że: „platformy, w tym YouTube, będą musiały blokować większość przesyłanych treści z Europy oraz wyświetlanie materiałów pozaeuropejskich w Europie ze względu na niejasności i złożoność własności praw autorskich”.

A bardziej konkretnie? Rzućcie okiem na mojego tweeta:

– No dobra, ale to chyba jednak przesada, prawda? – mogliby rzec sceptycy i oby mieli rację. Jednak sprawa z prawami autorskimi jest złożona. Obecny system, gdzie twórca sam musi się dopominać o zdjęcie felernych treści i toczyć batalię o ewentualną rekompensatę z (często anonimowym) użytkownikiem jest daleki od doskonałości. Jednak ma też pewne plusy. Zdecydowana większość osób publikujących dzieła bez pozwolenia nie robi tego w złej wierze ani w celach zarobkowych. Memy, parodie, pastisze to język współczesnej kultury internetowej. Tak się porozumiewamy. Trochę jak cytaty z „Misia”, którymi przerzucają się ludzie urodzeni przed transformacją ustrojową, bo w ten sposób łatwo i kontekstowo mogą przekazać sobie złożony komentarz do danej sytuacji. Fragmenty utworów, wykorzystywane w filmach, muzyce, obrazach czy tekstach użytkowników to spełnienie marzeń postmodernistów, gra resztkami w najczystszej postaci. Często chłam, ale czasami – prawdziwe perełki.

Ale wracając do rzeczy – współczesna kultura internetu jest tak nasycona cytatem, że często nie sposób ustalić, czy to, co „mówimy” (również w sensie memów itp.) to na pewno nasze słowa. Czasem trzeba się naprawdę postarać, aby nie naruszyć niczyich praw.

Ale w czym problem?

– Wolne żarty – mogliby znów zawołać sceptycy. – Jak ktoś łamie prawo autorskie, to chyba świadomie, prawda? Nie bądźmy naiwni!

Hm, naprawdę? No to proszę:

TrollFace a prawa autorskie

Większość użytkowników internetu gdzieś kiedyś natknęła się na ten obrazek. To popularny TrollFace, piktogram stosowany w różnych kontekstach, głównie po to, aby zasygnalizować drwinę, złośliwość albo by określić jakiegoś uczestnika internetowej dyskusji (częściej – kłótni) jako trolla (czyli buca, który celowo próbuje obrazić rozmówców). Obrazek jest używany tak powszechnie, że uchodzi za „bezpański”, jak – dajmy na to – litera A w alfabecie.

Niedawno, przy okazji pewnego zlecenia, rozważałem możliwość umieszczenia przekreślonego TrollFace’a na metce koszulki. Ot, tak, aby zasygnalizować, by prać w 30 stopniach, nie prasować i nie hejtować. Jednak, tknięty impulsem (i doświadczeniem), przeprowadziłem małe dochodzenie. I całe szczęście, bo okazuje się (jak podaje serwis Know Your Meme), że troll ma swojego pana. Jest nim Carlos Ramirez, który na roszczeniach o wypłatę należności za nielegalne użycie mema w komercyjnych realizacjach dorobił się już ponad 100 000 dolarów! Jak mówi sam Ramirez, „If it’s a really minor thing, I can’t be bothered with it. It’ll take too much time, and let people have their fun. If they’re not making any significant money on it, it’s like, eh, not a big deal” („Jeśli to jakaś drobnostka, to nie zawracam sobie tym głowy. Zajmowałoby to za dużo czasu, niech ludzie mają z tego frajdę. Jeśli nie robią na tym pieniędzy, to mówię, e tam, to nie problem”). Słowem, jeśli naruszający jest płotką i nie trzaska na tym kasy (której pewnie zbyt wiele nie ma), to nie ma sensu go ścigać.

(Tak, ja też właśnie złamałem prawo. A może nie? Może to uprawnione użycie w tekście na blogu, który jest w końcu rodzajem prasy?)

Tu wracamy do artykułu 13, przenoszącego odpowiedzialność finansową z użytkowników na platformy. Bo o ile Jaś Kowalski, robiący krótką animację z TrollFace’m by zaimponować szkolnym kolegom, nie stanowi bodźca do roszczeń finansowych, to gigant taki, jak YouTube już taki bodziec może stanowić. Gdyby więc wszyscy Ramirezowie świata postanowili nagle wnosić roszczenia do platformy o naruszenie swoich praw, to mogłoby się czasem zdarzyć, że kolos zachwiałby się w posadach.

A to tylko jeden przykład. Te natomiast można mnożyć. Użycie memów, postaci licencjonowanych (np. Lord Vader czy Yoda), wizerunku, muzyki, zdjęć, ba, nawet czcionek, bo wiele z nich zawiera w licencji zapis o maksymalnej możliwej liczbie odsłon, powyżej której font przestaje być darmowy! Tak właściwie opublikowanie każdego przejawu twórczości użytkowników wymagałoby szczegółowej analizy dzieła pod tyloma kontekstami, że żadne Content ID świata (póki co) nie jest w stanie sobie z tym poradzić.

Czy więc naprawdę byłoby to aż tak dziwne, gdyby w reakcji na nowe prawodawstwo Unii serwisy w rodzaju YouTube’a prewencyjnie zaczęły blokować nawet nieznacznie niejednoznaczne pod względem prawa autorskiego filmy? Jak np. tutoriale muzyczne, tutoriale związane z oprogramowaniem, recenzje filmów, gier, let’s play’e, reakcje z rozpakowywania produktów itp. itd.? Nie, sądzę, że nie byłoby to dziwne.

Więc ma być tak, jak było?

O co zatem chodzi w akcji #SaveYourInternet? Czy o to, aby było tak, jak było? YouTube: „Popieramy cele artykułu 13, ale jego obecna wersja napisana przez Parlament Europejski może spowodować poważne, niezamierzone konsekwencje, które mogą zupełnie zmienić oblicze internetu”. Mówiąc krótko, branża (głosem wspomnianej platformy) mówi: „Chrońmy interesy twórców, ale nie tak”. („Bo stracimy kasę”, dopowiedzieliby sceptycy).

Zapewne istnieją, na tą chwilę, inne opcje, jak np. usprawnienie istniejących procedur lub przeniesienie odpowiedzialności na platformę tylko wtedy, gdy nie udaje się ustalić lub pociągnąć do niej użytkownika. Bo koniec końców, ktoś przecież powinien zapłacić za okradanie twórcy z dzieła. A może rozwiązaniem jest technologia jutra, jak powstające systemy zarządzania prawami autorskimi oparte na blockchainie, które mogą zrewolucjonizować tę sferę, dając wreszcie odpowiednie narzędzie prawno-finansowe samym twórcom (wygooglajcie sobie frazę „blockchain copyright management”).

Obecna cywilizacja internetu ma wiele wad. Ale ma też zalety. Swoboda dostępu do wytworów kultury to jedna z nich. To jak technologicznie zapośredniczona telepatia. Można ją lubić, nie lubić, można się jej bać, ale nie można negować, że jest czymś, o czym jeszcze dwadzieścia lat temu nawet się nam nie śniło. Nieprzemyślana legislacja może zamknąć lub przymknąć to „trzecie oko”. Byłoby to bardzo nieprzyjemne, skoro już udało się nam (jako kulturze) na nie przejrzeć.

P.S. Jeśli chcecie, tu jest petycja: https://www.change.org/p/european-parliament-stop-the-censorship-machinery-save-the-internet

 

Fot. John Salvino / Unsplash.com + moje drobne modyfikacje