Pamiętam powieść Czarne oceany Jacka Dukaja. Główny bohater, chcąc zapoznać się z kobietą, która go zaintrygowała, musiał najpierw wykonać szereg formalno-prawnych działań, aby nawiązać relację w sposób legalny i nienaruszający – świadomie, bądź nie – żadnego paragrafu. Być może zresztą trochę wymyślam, nie mniej, kontekst był mniej więcej taki. Czarne oceany to twarde science-fiction, nie żadna parodia czy satyra, jednak ta scena miała w sobie coś prześmiewczego. Gdy prawo, dyrektywy i procedury zaczynają ingerować w proste interakcje międzyludzkie, oparte na spontaniczności i bezpośredniości, robi się trochę śmiesznie, a trochę strasznie.
Przeglądanie współczesnych stron internetowych to doświadczenie właśnie tego rodzaju. Minęły już dawno czasy, w których dało się odpalić dowolną witrynę czy serwis informacyjny i od razu przejść do sedna sprawy. Choć tuziny speców od UX-a w pocie czoła opracowują metody wygodnej i przyjemnej interakcji z wirtualnym światem, prawo i marketing robią swoje, ingerując, naginając, wyjaławiając, zmieniając… Imiesłowy można mnożyć. Nim dane nam będzie przeczytać to, co chcemy przeczytać (lub przekonać się, że pod nagłówkiem znajduje się treść zupełnie inna od tej, którą on zapowiadał), zostaniemy zmuszeni do wyrażenia liczby zgód wprost proporcjonalnej do zasięgu, rangi i marketingowego zaangażowania odwiedzanego serwisu. Będziemy musieli się wypowiedzieć na temat ciasteczek, danych osobowych, uprzejmie podziękować za powiadomienia, newslettery, zamknąć popupy itp. itd. Naturalnie, nie czytając, na co dokładnie się zgadzamy lub nie. Bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie ma na to czasu.
Tyler Finck, artysta, designer i ogólnie – na ile udało mi się zorientować – one man army w zakresie działalności kreatywnej, umieścił na LinkedIn link do fantastycznej witryny, która wyraża wszystkie bolączki i frustracje współczesnego surfera sieci: https://how-i-experience-web-today.com/. Polecam zajrzeć, szczególnie tym, którzy z tworzenia internetowych treści żyją.
Mili Państwo, w takie oto rejony zawędrowaliśmy. Trochę śmiesznie, trochę strasznie. A trochę żal.